Byłam świadkiem. Poszłam z dzieckiem na spacer. Od wczoraj nie mogę się pozbierać. Cały pień drzewa po prostu obalił się i strzaskał głowę czteroletniej dziewczynce. Na samym środku parku. Jej ojciec miotał się, płakał, ktoś to dziecko reanimował, podeszłam tego ojca uspokoić. Zerknęłam na to dziecko - i przysięgam, wiedziałam, że to główka taka pęknięta, ale świadomość krzyczała, że to tylko krew na jasnych włoskach.
... i taka klisza, że przecież z Kubą bawiliśmy się tam CODZIENNIE przez ostatni tydzień.
J. przyszedł i zabrał mnie stamtąd.
Na zdjęciach stoi kamienny koń. Obok stał kamienny źrebaczek, którego też już nie ma, po został strzaskany na kawałeczki. Dzień przed wypadkiem posadziłam na tym koniu Kubę, ale chciał pobiegać, więc szybko uciekliśmy się bawić. Widać każdy ma żałobę, kamienna klacz też - mój tata miał na niej zdjęcie za malucha,ja miałam zdjęcie, mój synek też ma fotę na tej dużej klaczy.
Nie chce wiedzieć, co czuła matka, kiedy przywieźli ją, żeby zidentyfikowała dziecko.
Wyjeżdżamy na tydzień, bo ja się nie mogę pozbyć obrazu tego dziecka sprzed oczu.
Zaraz idę do tego parku, zanieść tej małej maskotkę i znicz - osobiście nie lubię, jak ludzie przynoszą zabawki na miejsce śmierci, ale kiedy pomyślę, że to mógł być Kubuś, to aż mnie w gardle ściska.