czwartek, 27 marca 2014

Rower to stan umysłu... jednak! [2]

Stare porzekadło, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - ma w sobie więcej prawdy, niż to się czasami może wydawać.

Już kilka razy zdarzyło mi się rozmawiać z ludźmi na temat tego, że uczę się jeździć na rowerze. Pierwsza reakcja zawsze jest taka sama: "To ty nie umiesz?", do tego jeszcze wypowiedziane takim tonem, jakby chodziło o takie coś zupełnie naturalne, jak plucie na odległość czy dłubanie w nosie. Nie, nie umiem - odpowiadam. Zwykle wtedy zapada cisza, w którą można sobie włożyć wszystko - od żalu, przez politowanie i takie kiwanie głową mędrca, że "nie wiesz, co tracisz", aż po przejście nad informacją z pełną obojętnością.

Jakoś tak mi to nigdy wybitnie nie przeszkadzało, bo z tyłu głowy siedziała taka informacja, że jak się za małego nie nauczyłam, to teraz mi to 1. nie potrzebne; 2. i tak się nie nauczę; 3. stara dupa powinna chyba raczej siedzieć w domu, albo uczyć się innych rzeczy, ew. zrobić prawo jazdy, skoro tak bardzo chce jeździć.

Potem urodziło się dziecko, dziecko podrosło i niebezpiecznie zbliżyło się do momentu, kiedy wsiądzie na swoją pierwsza biegówkę. I pojawiła się myśl... będzie miał trzy, cztery lata, wsiądzie na rower i pojedzie, tata wsiądzie na rower z Potworem i pojedzie za nim, a mama co...? Znowu z boku, bo ani pływać, ani wspinać, ani tańczyć, ani nic...? Tak pomyślałam też, że Młody to jak na rower wsiądzie, tak w trzy godziny opanuje wszystkie możliwe manewry i będzie zasuwał jak mały samochodzik, ja niestety potrzebuję na to i dużo czasu, i możliwości rozłożenia tej nauki w czasie - w końcu to już nie ten moment, kiedy mogę sobie po prostu wyjść z domu i wrócić za 6 godzin - każde moje wyjście to organizacja opieki dla Małego.

Dziś, pomimo euforii po wczorajszych "sukcesach", kiedy pochwaliłam się koleżance, że nie spadam z roweru, pojadę do przodu i nawet SKRĘCĘ, an razie tylko w prawo, ale jednak - usłyszałam: "A co masz a problem? Przecież wsiadasz i jedziesz!"

Rower to stan umysłu.

I piszę to z perspektywy osoby, która czuje łaskotanie podczas zachodzenia tych zmian. Póki stoję jeszcze mniej więcej w połowie między: "Nie dam rady, wywalę się!" a "Wsiadasz i jedziesz". Kto jeździ od malucha, a kto jeździć nie potrafi w ogóle, może mieć niezły ubaw z tych tekstów. Wydaje mi się jednak, że zmiana sposobu rozumienia roweru (ale to zabrzmiało....) to dość interesujący proces i fajnie jest się przyjrzeć mi z perspektywy, za jakiś czas, z innego stanowiska.

W zeszłym roku miałam się pojawić u znajomej z Torunia. Już się nawet umówiłyśmy, kiedy do niej wpadnę, kiedy padło stwierdzenie, że laska mieszka na zadupiu i że przywiezie mi rower, to sobie podjedziemy te kilka kilosów do niej. Dla kogoś, kto jeździ - tak jak moja koleżanka - cały czas, wszędzie, ze tyłek ma zrośnięty z siodełkiem, to rzecz zupełnie naturalna, tak jak się zakłada buty do wyjścia z domu, tak kolarz bierze rower, wsiada i jedzie.

Jeżeli nie jeździsz, kwestia roweru to abstrakcja - kilka miesięcy temu to była dla mnie zupełna abstrakcja, uniesiona do granic absurdu - jak? wsiąść i pojechać? Rower i szprychy od roweru na rysunkach w stylu vintage czy retro kojarzyły mi się tylko z dekoracjami, akcentem i równie dobrze można było zestawić go z trzepaczką do jajek - to ażurowe, to ażurowe, pasuje, wygląda ładnie. "Rower" to taka sama abstrakcja jak machanie pojami, lot balonem czy robienie fikołków. Jak wręczam znajomym poje i mówię: "Masz, pomachaj sobie" to mają takie miny, jakie ja pewnie strzelałam w zeszłym roku na test: "Masz rower, przejedź się". 

Rower to totalny stan umysłu. 

Dwie godziny walczyłam ze sobą, żeby nie bać się pojechać. Lękliwa ze mnie osoba, fakt. Fakt jest też taki, że jak ma się trzaśnięte hamulce - ba, jak się nie wie, jak z tych hamulców korzystać! - zaczyna się wyższa szkoła wtajemniczenia.

Oczywiście, jako osoba strachliwa, zawsze wcześniej siedze i trzepię temat, szukam informacji, porad, opinii, w Internecie albo wśród znajomych. Znajomych (których nie wstydziłabym się zapytać) pod ręką nie było - został Internet. Koniec końców, historię powstania roweru i opony pneumatycznej mam w małym palcu. Reszta, chociaż budowę roweru w teorii czytałam kilka razy, okazała się w praktyce być czarną magią. Jak już siadłam, to nie wiedziałam, gdzie i czy mam biegi, jakie hamulce, co do czego, z czym i jak... Totalna czarna magia. "No, ale co? Siadasz kochanie i jedziesz".

Spytałam w końcu mamę moją, która, jak się okazało, na rowerze jeździć potrafi. Spytałam, na jakim rowerze jeździła. "Miał dwa kola i kierownicę" - i to był całkowicie poważny tekst. Kiedy spytałam, jak sobie radziła z przerzutkami, to usłyszałam, że żaden jej rower przerzutek nie miał. Olśniło mnie wtedy, że mama jeździła na rowerze przed 83 rokiem, kiedy najnormalniej w świecie zmiana biegów była ledwo co dostępna, a rowery górskie dopiero mieli wprowadzić do obiegu.... Obecnie wszyscy mi wpajają, że inaczej niż na góralu nie da rady się poruszać po Wałbrzychu... To jak się ludzie poruszali w latach powojennych?

Złom na razie skrzypi, rzęzi i cierpliwie mnie znosi, zupełnie jak mąż nasza pierwsza lekcję. Tym bardziej, że ze mnie czasami wychodzi Zosia-Samosia i wszystko chcę sama, ale żeby mnie jednocześnie asekurować. Więc ten mnie trzymał, za co został okrzyczany. Potem trzymał rower, za co też został okrzyczany. Potem stał kilka kroków ode mnie, nieco z tyłu - i wtedy spokojnie już się uczyłam. Złom podobnie - oberwało mu się kilka razy o beton, raz o kostkę brukową, raz się nawet złożył, bo go źle zmontowałam i rama zgięła się wpół, a ja jak baletnica zeskoczyłam z niego na ziemię, ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, że nie zaliczyłam "gleby"...

Wczoraj Złom cierpliwie czekał, aż załapię, jak się zakręca. Czekał spokojnie, aż załapię, aż wyczuję, co i kiedy trzeba robić. Okazało się, że dopóki się na rower nie siądzie i nie pojedzie, chociaż te 100 metrów, to człowiek staje albo po jednej stronie barierki, gdzie obserwuje jadącego (męża dla przykładu) i myśli sobie: "Kierownica prosto, to prosto jedzie, kierownica w prawo, to skręci w prawo, jakie to łatwe!", a potem sam wsiada na rower i macha kierownicą we wszystkich możliwych kierunkach, żeby nie zlecieć... albo i zlatuje, przejeżdża upocony z nerwów jak szczur jakieś 1000 metrów i nagle stwierdza, że faktycznie, to nie jest trudne, że najtrudniejsze jest pierwsze 1000 merów, zanim faktycznie oderwie się nogi od ziemi i pojedzie.

Potem, co dla mnie jest największym chyba zdziwieniem, jedzie się odruchowo. I ten odruch to właśnie ten stan umysłu :)

Generalnie, jeżeli przeczyta ten tekst ktoś, kto jako dorosły będzie się uczył jazdy na rowerze, to zachęcam gorąco, żeby sobie zapisywać swoje odczucia w trakcie nauki. Potem, kiedy już się opanuje cały ten sprzęt - ciekawie jest sobie poczytać, jak to było w trakcie - i jak nasz tok myślenia ewoluował :)



Mój Złom to niebieskie Wigry 3, składam go i wrzucam do bagażnika. Obiecałam sobie, że po pierwszej jeździe po mieście dostanie naklejkę ze Złomkiem z serii "Cars", może nawet go odmaluję... Zobaczymy.

tak właśnie kompresuje się Złom :)

środa, 26 marca 2014

Kiedy dorosły uczy się jeździć na rowerze... [1]

Może to się wydawać dziwne, ale w tym roku kończę 30 lat. Wiele rzeczy nie potrafię robić - pływać, mam lęk wysokości - diabelny! - nie mam prawa jazdy i nie potrafię jeździć na rowerze.

Powinnam napisać - nie umiałam i jednocześnie jeszcze nie potrafię.

Mój pierwszy rower przyszedł do mnie pocztą 20 marca 2014 roku, w paczce z Torunia od koleżanki. Składak z 3 biegami, uszkodzonym dynamo i niebieską ramą. Zapłaciłam jak za zboże, co mąż mi wypomina za każdym razem, kiedy wyciągam tower z bagażnika. Rower to Wigry 3 - dostał dziś imię Złomek.

Dzisiaj chciałam obalić kilka mitów, które może pomogą innym dorosłym w nauce jazdy na rowerze.

Pierwszy mit dotyczy tego, że dorosłemu jest trudniej się nauczyć / łatwiej się nauczyć jeździć na rowerze. Trzeba wybrać sobie dobrego, cierpliwego partnera do nauki, dobrać sobie rower i miejsce - i do roboty. Wydaje mi się też, że dorosły bardziej się spina, żeby "wyszło" - ja się bardzo spinałam, bo bardzo chciałam, żeby wyszło i bardzo chciałam uniknąć upadku :) Generalnie wyszło na moje, ale ile się przy tym nadenerwowałam i strachu najadłam - to moje.

Odkręcenie pedałów mnie pomogło, chociaż umiejący jeździć mąż zapierał się, że będzie mi to przeszkadzać. Odkręcenie pedałów daje o tyle dużo, że pozwala ze zwykłego roweru zrobić rowerek biegowy. Moim zdaniem jest to o tyle istotne, że pozwala opanować kierownicę.

Kierownica obserwowana z boku daje złudne wrażenie, że jest nieruchoma, ustawiona prosto przed siebie i generalnie poruszać nią nie trzeba. Otóż trzeba. Dopiero, kiedy urobiłam męża, żeby mi te przeklęte pedały odkręcił (uderzały mnie ciągle o kostki) i obniżył siodełko to poziomu, gdzie na prostych nogach, z tyłkiem na tymże siodełku mogłam spokojnie postawić całą stopę na ziemi. Dało mi to możliwość rozpędzenia się i pośmigania na rowerze na pełnym luzie, mogłam asekurować się nogami i łapać równowagę podczas podnoszenia nóg. Wtedy człowiek załapuje, że pęd go utrzyma w pionie, tylko trzeba wiedzieć, jak tą kierownicą machać - czy w prawo, czy w lewo. Nawet jak kontra nie wyjdzie, to można sie podeprzeć którąś nogą. Bezpiecznie, pewnie, na spokojnie - i z tą pewnością, że nie spadnie się z wysokiego górala.

Skłamałabym, gdybym się zapierała, że nigdy nie miałam styczności z rowerem. Miałam - w wieku 19 lat, 11 lat temu, podczas obozu malarskiego w górach. Chciałam się nauczyć jeździć sama, bo wstydziłam się, ze nie potrafię. Rzecz zaczynała się zawsze od usadzenia tyłka na rowerze, depnięcia na pedał i zaliczeniu potężnej gleby - łokcie i dłonie były oczywiście w porzadku, tylko pedałami ponabijałam sobie takie siniaki po wewnętrznej stronie ud, bolesnych, fioletowych, długo się gojących, że na długo wybiłam sobie rower z głowy - po części też z tego powodu, że mam niski próg bólu.

Pokłoniło się tutaj to, że chciałam od razu wskoczyć na wysokiego górala, zapomniałam o tym, że rower się porusza i jednak nabierze pędu, nie ogarnęłam wcelowania drugą nogą w drugi pedał... eh...

Mąz zabrał mnie na parking naprzeciwko Reala w Wałbrzychu i cierpliwie znosił moje płacze, animozje, strach i generalne gderanie. Wprawdzie najpierw uparł się, żebym jeździła z pedałami, ale potem zmusiłam go do ich odkręcenia - dosłownie na kwadrans? - potem uparłam się, że potrzebuję z powrotem te pedały, przykręcił i za czwartym czy piątym razem ogarnęłam i rozbieg, i wcelowanie stopami w pedały. I pojechalam - wprawdzie tylko 15 sekund, ale zawsze coś :)

Oczywiście do prostej jazdy to tego porównać nie można było, bo żeby sie nie przywrócić tak silnie kontrowałam kierownicą, że jechałam tak, żeby tylko utrzymać się w pionie. Dlatego też ważne jest wybranie sobie jakiegoś w miarę równego, pustego terenu - jakiegoś parkingu może albo boiska - gdzie założenie sobie jazdy do przodu, a skręcenie w lewo czy prawo nie będzie stanowiło problemu, jakim jest wpadnięcie do rowu czy na barierkę.

Dzisiaj natomiast było wydanie drugie - zatargałam męża, zmęczonego po pracy, ledwo co po zjedzonym obiedzie, pojechaliśmy na parking pod wałbrzyskie MAKRO - u nas oczywiście parking ogromny, a samochody można policzyć na palcach dwu dłoni.  Ochrona miała nas w głębokim poważaniu, albo nas nie zauważyła, w każdym razie mieliśmy i oświetlony teren, i dużo tego terenu, i sporo luzu. Okazało się, że na spokojnie jestem w stanie wsiąść na rower i wystartować. Bałam się, że będę musiała dziś zaczynać od zera, ale okazało się, że to, co załapałam za pierwszym podejściem jakoś się wżarło w pamięć i już odruchowo wiedziałam, jak jechać. Oczywiście start "w przód" też się kończył jazdą w prawo albo w lewo, ale w jakiś sposób (chyba z powodu większej prędkości) byłam już w stanie lepiej kontrolować kierunek jazdy.

Oraz... nauczyłam się skręcać w prawo! Dalej jadę zygzakiem, ale już potrafię w miarę nakierować tor jazdy na dane miejsce. J. chciał, żebym umiała sobie przejechać slalomem między pachołami... to wrąbalam się dwa razy na pachołek, raz na wiatę osłaniającą wózki, raz mi się spodnie zahaczyły o zapięcie ramy (poprzednim razem jechałam w leginsach, więc problemu nie było) i dwa razy wjechałam w J., na szczęście zdążył uskoczyć.

Czuję się już o wiele pewniej na tym sprzęcie. Pierwsze podejście miało równe dwie godziny zegarowe - od 20:00 do 22:00, kolejne od 19:00 do 20:00. Mówi mi i tłumaczy ten mój chłop, że opanowanie kierunku jazdy, skręcania czy innych cudów to kwestia wprawy, ale ja się czuję tak, jakbym potrzebowała jeszcze wielu godzin, ale i tak siedzę już pewniej niż na samym początku.


Na zakończenie zawieźliśmy rower do Decathlonu na przegląd. Mina serwisantów - POCKER FACE FULL PROFESSIONAL - bezcenna :D

Prawdopodobnie wiązało się to z faktem, że w Wałbrzychu wszyscy jeżdżą na rowerach górskich. Od samego początku wszyscy mi powtarzają, że jak będę chciała się po Wałbrzychu i Szczawnie Zdroju poruszać, to tylko na góralu - a ja z uporem maniaka powtarzam, że jeszcze nikt nie powiedział, że będę się rowerem przez pół miasta rozbijać, jak już się odważę na ulice wyjechać. Możliwe, że będę jeździć tylko do sklepu i z powrotem - i na to te moje maleńkie kółka Wigry 3 i trzy biegi w zupełności wystarczą. Do tego mąż jeszcze opowiadał o tym rowerze, jakby był co najmniej właśnie góralem, z przebiegiem, ale góralem, a ja przyprowadziłam składaka... Specjalnie obserwowaliśmy miny serwisantów, ale nie dali po sobie nic poznać. Pełen profesjonalizm :)

Za dwa dni będzie info, jak bardzo zajechałam Złomka.