niedziela, 8 stycznia 2017

Druty - Szał i szal

Tak się złożyło, że odkurzyłam blog tuż przed Bożym Narodzeniem. Ha, w najbardziej gorącym okresie, jaki tylko jest możliwy. Sprzątanie, gotowanie, okna, firany, choinka, prezenty, szał, zakupy i tak od nowa. Cóż, ja postawiłam sobie za priorytet wykonać szal dla mojej mamy. Wszystkich, kogo mogłam, tego obrobiłam, a mamy mojej jakoś nie. Jaki wstyd. Normalnie nic, tylko się pod ziemię zapaść.

Do tego w zeszłym roku po Bożym Narodzeniu mama wcisnęła się włóczkę i poprosiła o szal. A ja, pracując z "tej" firmie nie miałam czasu podłubać w nosie, a gdzie robić na drutach... i tak włóczka przeleżała sobie u mnie ponad pół roku, a potem wróciła do mamy. Było mi wstyd, ale co zrobić. Nie miałam czasu na nic.

A potem zostałam zwolniona - z początku było to jak strzał w pysk, ale z biegiem czasu jestem coraz bardziej zadowolona z tego, że już nie pracuję w tamtej firmie. Pojawił się czas, ale dochodzenie do siebie zajęło mi kilka miesięcy. Z koleżankami nadal mówimy na tamten zakład "żmijowisko", ale jedyne dobro to takie, że my, dziewczyny z jednego pokoju, trzymamy się razem - draft room raz na jakiś czas ma zjazd i dalej dajemy czadu.

Wracając do meritum - pojawił się czas, pojawiają się pomysły. Udało mi się znaleźć piękny wzór na szal, wybrałam włóczkę - byłam pewna, że była w tym samym kolorze, co mama mi dawała wcześniej - i siadłam do pracy. I koniec. Prułam cztery razy. 

Raz włożyłam robótkę na druty i okazało się, że sczytywałam wzór nie od prawej do lewej, tylko od lewej do prawej. Wszystko się poprzestawiało.... wszystkie oczka mi się odwróciły, a wrabiałam wzór... i co? I zorientowałam się po 5 dniach robienia, gdzie miałam zrobione 3 powtórzenia wzoru z 27. Szlag, szlag. No, długo nie robiłam, ale TEGO to nawet ja się po sobie nie spodziewałam. Zorientowałam się po tak długim czasie, że wizja zdążenia przed Świętami zaczęła odpływać.

Powiedziałam o tym mężowi - a mąż, jak to mąż, uparł się, że włączy film, "bo Ty go musisz obejrzeć". Tłumaczyłam chłopu, że nie da rady, bo jak wrabiam wzór to nie mogę patrzeć na ekran, bo muszę pilnować na schemacie. Nie, on włączy. I włączył tak, że minęło 2,5 godziny filmu, ja wprowadziłam za ten czas wzór, pomyliłam się o 3 oczka w poziomie i musiałam wszystko spruć. Robótki nie zrobiłam, filmu nie obejrzałam, a mąż usłyszał, że jeszcze jeden taki numer, a go zamorduję.


Potem wprowadziłam wzór dobrze i jakoś poszło do przodu, ale przy którymś z kolei powtórzeniu się walnęłam tak, że nie mogłam poprawić w pionie i musiałam spruć połowę powtórzenia. Potem się pomyliłam tak, że poprawiłam w pionie, a potem to już poszło.... Liczyłam, że dobrze by było robić po jednym powtórzeniu dziennie, żeby się wyrobić na styk do Wigilii, ale to było w momencie, kiedy powtórzenia szły mi jak krew z nosa i nie mogłam zapamiętać wzoru, a jak się skorygowałam, to potrafiłam wyrobić jeden motek dziennie. Łącznie wydziergałam 6 motków po 134 metry każdy. Wyszło tego 45 cm szerokości i 2 metry długości szala.


Przysięgam, myślałam, że szlag mnie jasny trafi jak zaczynałam. A jak skończyłam, to mi się włączył syndrom pustych rąk - bo co robić? Niby jakieś UFOki jeszcze są, ale nie chciało mi się ich wyciągać, więc zaczęłam coś dla siebie. A potem to będzie już Nowy Rok, noworoczne postanowienia i z górki :D

Jednak z niektórych przyzwyczajeń się nie wyrasta.






Szal zawiozłam mojej mamie w zeszły weekend. Wiedziałam, że nie będę się z nią widzieć na te Święta, więc odpowiednio wcześniej zapakowałam prezent. Miałam szczęście, że najpierw blokowałam chustę, a potem chowałam nitki. Kilka byłoby puściło, więc poprawiłam je jeszcze przy wykończaniu. Przyklepałam, pogłaskałam, pomodliłam się i hajda na wojenkę.

Przeżywałam ten szal i ten kolor jak walnięta. Kupiłam taką lepsza włóczkę, zapłaciłam za nią ponda 80 zł i modliłam się, żeby szal okazał się trafiony.

Mama moja dostała szal, rozpakowała, podziękowała i ciepła na łóżko, bardziej zajęta wnukiem. Trochę przykro mi się zrobiło, ale moja mama nigdy nie była zbyt wylewna w okazywaniu uczuć. Taki zawód.

Jak już wróciliśmy do domu, rozpakowaliśmy bety, pochowaliśmy jedzenie do lodówki mama moja zadzwoniła podziękować za szal. Widać jak już sobie pojechaliśmy przyjrzała się, przemyślała sprawę i stwierdziła, że jednak jest w porządku :) Powiem tak - jeżeli moja mama dziękuje dwa razy za prezent - pierwsze podziękowanie jest z grzeczności, a drugie od serca. I to drugie było dla mnie ważniejsze, bo wiedziałam, że mama z tego szala skorzysta, a ie będzie to dla niej dociążeniem (w sensie - dostała i szkoda wywalić, a nie podoba się i nie wiadomo, co z tym zrobić, żeby nikogo nie urazić). Powiedziała mi też, że kolor jest trafiony na 100%.

Poszłam spać spokojna i zadowolona :)

P.S. Ponieważ Blogger "zjadł" DHF bloga, a mnie zamknął Picassę, nie mam jak obrabiać zdjęć i w ogóle jak ich exportować na serwer zewnętrzny i tamże przerabiać/odwracać etc. Było tak fajnie i tak skaszanili, pomocy :(

sobota, 7 stycznia 2017

Druty - Czapa i trochę statystyk

W całym poprzednim roku zrobiłam 1 wpis. Jeden. Jak to brzmi. Jak pomyślę, że przez rok nie zrobiłam nic rękodzielniczego, a moje życie oscylowało wokół pracy i domu, to mi się nóż w kieszeni otwiera. Nie życzę nikomu.

Znaczy - to nie prawda, że robiłam "nic", robiłam rzeczy do pracy, też rękodzielnicze. Ale jak można nazwać szycie hurtowe 200 worków rękodzielnictwem? Spojrzałam dzisiaj na boczny pasek mojego bloga i się zorientowałam, jak długo byłam poza obiegiem... Uj. Nie dziwię się, że teraz dziergam na potęgę, że jak dłużej nie mam nic w rękach, to wręcz fizycznie czuję swędzenie w palcach.

Szal mojej mamy był tak o na rozgrzewkę. W sumie, to na rozgrzewkę przed takim projektem to sobie "dłubnęłam" czapkę, ale szybko mi poszła, bo w jeden dzień, potem dwa dni uczyłam się niewidocznego łączenia dzianin, żeby draństwo wykończyć, a na samym końcu zapomniałam o całej sprawie. Ha, chyba pora tę czapę nieco odświeżyć :P

No - czapa. Jak to czapa. Biorąc pod uwagę, że wsiorbało mi moją poppy, a mam już serdecznie dość zieleni, zrobiłam sobie czapaję tym razem w brązie. Zrobiłam do tego tez komin, który okazał się za szeroki, a jak doszłam do kwestii mitenek, to się okazało, że nie ma w pobliskiej pasmanterii włóczki i muszę czekać do dwudziestego... stycznia. Shit. Na te najgorsze mrozy, bez rękawiczek, bez mitenek, bez niczego. Mam kilka mitenkowych faworytek, ale wciąż nie mogę podjąć decyzji, które wybrać, które zrobić, a 20 stycznia zbliża się dużymi krokami.

*~*~*

Poza tym.... będę musiała ustawić automatyczną publikacje tego posta. Powód jest prosty - WOŚP. Tak, wiem, polityka zakręciła się nawet tutaj. Zastanawiałam się, czy w ogóle poruszać ten temat na blogu, ale co roku biorę udział w WOŚP, więc czemu miałabym udawać, że jest inaczej. Jak zawsze bierzemy udział z moją grupą tańca ognia. Czeka nas w tym tygodniu niezła harówa, jak przez cały poprzedni tydzień, ale wiem, że wyjdzie świetnie, tylko trzeba to porządnie przećwiczyć, potrenować i porobić nieśmiertelne przysiady z synem na plecach, Nie to, żeby jakikolwiek efekt było widać, ale ja czuję się o niebo lepiej, kiedy kolana mi nie strzykają, a po przysiadach z synem wszystkie niedogodności idą się ciurlać :)

Czemu WOŚP - pewnie wśród osób wpadających na ten blog znajdą się jacyś przeciwnicy, ja do tej pory do tematu podchodziłam neutralnie - szefowa organizuje, to się robi (szefowa jest zobligowana w pewien sposób, ale to już mniejsza), jednak kiedy Potwór się urodził był badany właśnie sprzętem kupionym przez WOŚP, a dziecko koleżanki z sali leżało w inkubatorze Wielkiej Orkiestry. Pielęgniarki mówiły tylko, że jakby nie ten sprzęt, to by nic nie było i nie byłoby jak dzieciaczków ratować. Tym samym - może kasy nie wrzucę, może nic nie będę licytować, ale pomogę zrobić show i nie podpalić przy okazji.

Więc czytajcie sobie na zdrowie, a ja spróbuję się nie dojechać w tym tygodniu :)