czwartek, 5 stycznia 2012

Poświątecznie, posylwestrowo...

Wigilię i oba dni świąteczne spędziłam w szpitalu położniczym.
Choinkę ubrałam dopiero 29 grudnia, jak mnie z tegoż szpitala wypuścili.
J. wczoraj do mnie wywalił tekstem: "Kochanie, blog Ci umarł". Zmartwił się, że chyba nic nie robię, że tu taka cisza... Robię, ale robiłabym więcej, jakby wolno mi było siedzieć dłużej niż pół godziny. Mam puszkę i słoik decoupage'm do wykończenia, maszyna do szycia czeka na wypróbowanie, a tu niestety, nie czujemy się z synkiem najlepiej i leżymy w łóżku cały dzień.
Ale co by nie było, choinka moja zrobiła furorę - na razie widziała ją tylko mama, bo jakoś nikt z zaproszonych nie kwapi się mnie odwiedzić.









Na czym polega fenomen tej choinki? Że była ubierana po przysłowiowej najniższej linii oporu, bo nie miałam siły bawić się w jakieś aranżacje i kombinowanie z kolorami. Powiesiłam co miałam - pierniki, suszonego pomarańcza, szyszki, jagody i liście, wszystkie malowane na złoto, kilka pluszowych aniołków, dwa złote łańcuchy. Czego NIE MA na choince to lampki choinkowe (kupiłam, wepchnęłam, w tym roku nie znalazłam) oraz bombki. Wprawne oko na tym drzewku nie uraczy ani jednej bombki :)

A to jeden z najładniejszych choinkowych prezentów, J. z Franką. Proszę zwrócić uwagę na to, że szynszyle zamykają raz jedno, raz drugie oczko, a mnie przez przypadek udało się uchwycić ich obydwoje w tej wspaniałej pozie. Oczywiście Frania przylepa nie chciała z J. zejść, bo wycierał o nią swoja brodę. teraz zabawy już nie ma, bo broda ścięta, ale wtedy J. był chyba jej idolem :)

J. oraz Frania, zdjęcie nie było pozowane ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz