czwartek, 9 maja 2013

Gorąco, wręcz upalnie...

Od kilku dni chodzimy z młodym na spacery po Szczawnie i mieście, ja wynegliżowana, bluzka na ramiączkach, powiewająca spódnica za kolano, młody w samym bodziaku i spodenkach, sandałki, lekka czapka albo i goła głowa - zależy jak bardzo wieje.
I smutno mi, smutno, bo wydaje mi się, że zima, która skończyła się dopiero pod koniec kwietnia powinna zostać hucznie pożegnana - kurtki do szafy, swetry na bok, w końcu jest ponad 22 stopnie, w cieniu ponad 20, po półrocznej zimie przyszła pora na rozbieranie się do rosołu przed każdym spacerem. Pierwsze poparzenie mam już nawet za sobą, po jednej wyprawie, kiedy po prostu czułam witaminę D syntezującą mi się tuż pod skórą (albo było to mrowienie zwiastujące poparzenie - kit z tym) - wróciłam do domu czerwonawa, ale szczęśliwa.
I smutno mi, smutno, że większość mijanych przeze mnie osób ma na sobie legginsy, spodnie rurki, katany, długie bluzki... żakiety i lekkie kurtki (sic!). Smuci mnie to o tyle, że człowiek powinien złapać słońca i powietrza jak najwięcej - w końcu są to nasze motory do życia. Podczas zimy na wyładowanych bateriach słonecznych ciężko się żyje, w pełnym albo i częściowym zachmurzeniu, deszczu, śniegu... a kiedy w końcu wyszło słońce nikt nie chce się w nim po prostu wykąpać, brać z niego pełną... powierzchnią :)
Na szczęście my nie z tych - dziś wszystkie czapki zimowe, szaliki, kurtki, rękawiczki już pochowane, mięta na balkonie rośnie posadzona, pranie powiewa na wietrze...

Wiosna :)

...i wszystko jest lepsze :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz